niedziela, 11 grudnia 2011

„Drive” – cisza i niepokój

Czy film może być bardziej amerykański? Nie. Czy film może być mniej amerykański? Nie. Może być za to najspokojniejszym
z najgwałtowniejszych filmów, jakie można obejrzeć.
Jaki trzeba obejrzeć. Trzeba. Trzeba.

To film-sen. Wszystko dzieje się cicho, emocje nie są komunikowane widzom, a jedynie bohaterowie okazują je sobie nawzajem; oni wszystko wiedzą, my zaś tylko patrzymy, jak ludzie podobni do nas próbują żyć, oraz pozbawiać innych życia. Przecież to tak wygląda, musi tak wyglądać; w rzeczywistości, nikt nie gra ci symfonii Wagnera, gdy się z kimś bijesz – zdaje się mówić duński reżyser. Ktoś ginie, świeci słońce. Innego kina sensacyjnego nie będzie,
nie będzie.

„Drive” – to przecież tytuł tak bardzo made in USA, że trudno było by spodziewać się czegoś innego niż blondynki, siłacza i pościgu Fordem Mustangiem. Wszystko to tam się znajduje, okazuje się to jednak nie mieć żadnego znaczenia. Wszystko jest atrapą, iluzją, w każdym bowiem filmowym Mustangu siedzi człowiek, i gdy wyjdzie na pustą, słoneczną ulicę, cała amerykańska legenda rozpływa się w świetle i kurzu. Zostajemy z nim sami; oszczędna muzyka nieweluje wszelkie wpływy otoczenia.

Zostajemy sami, z cicho mówiącym mężczyzną, z milczącą kobietą, ze starym człowiekiem delikatnie pozbawiającym życia drugiego starego człowieka. Ktoś pozostanie żywy, bo zawsze zostaje; silnik będzie dalej szumiał, będzie trzeba znaleźć pracę, oddać długi. Przeżyją też widzowie, ale zostaną na zawsze zmienieni.

Brak komentarzy: