niedziela, 15 września 2013

Michael Houellebecq — „H. P. Lovecraft”

W literaturze fantastycznej jedno jest mało fantastyczne — trudno za nią dostać nagrodę od dorosłych ludzi. Udało się to na przykład „Frankensteinowi”. Napisany przez żonę sławnego angielskiego poety (co dowodzi, że znajomości zawsze będą mieć znaczenie), powstał w ramach towarzyskiego konkursu (co dowodzi, że dziełom sztuki służy rywalizacja, czasem ewentualna zaliczka). W tej grupie znajdziemy też Poego, może nawet Philipa K. Dicka (jego czas jednak nadejdzie, gdy nieudolni reżyserzy dadzą mu wreszcie spokój).

Autor o Trudnym Francuskim Nazwisku chciałby, aby podobny status zyskały opowiadania Lovecrafta. Stara się więc. Opisuje jego trudne i dziwne życie — ale przecież i mniej zdolni twórcy mieli równie wielkie kłopoty. Opisuje, jak komplikacje tego życia wpłynęły na kształt twórczości „Samotnika z Providence” (już sama taki przydomek to nobilitacja; w owym mieście była zapewne niejedna samotna osoba). Paradoksalnie, pokazuje to jednak tylko wyraźniej ograniczenia twórcy, który historiami o kosmicznych monstrach sublimował kompleksy, a nawet rasizm. Sam Lovecraft zresztą przyznawał, że jego uprzedzenia biorą się przede wszystkim ze strachu.

Wygląda na to, że wymyślił swe potwory tylko dlatego, że był bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Niepokojące jest oglądanie, jak Houllebecq cieszy się i chwali owo nieszczęście, którego sam twórca nie potrafił zrozumieć ani pokonać.

Życie Loverafta pozostało bardziej literackie od jego twórczości. Ta pozostała objawem choroby, a nie lekarstwem. Nie udało mu się uciec ze świata, który sam wymyślił. Na pradawne zło, przez niego nazywane Ctulthu, a przez innych po prostu życiem, i sam Houellebecq nie pomoże.

niedziela, 24 czerwca 2012

Pół roku z książkami

Nie udaje mi się pisanie o książkach, bo musiałbym wtedy czytać ich mniej. Tak więc, zamiast recenzji bez punktacji, których nikt nie potrzebuje, szybki wycisk z siedmiu miesięcy z życia w pozycji zgarbionej.

§1 Mamy 176 dzień roku, kończy się szósty miesiąc, więc nieomal połowa szczęśliwie minęła. Przyszłość jest coraz bliżej!

§2 Przez moje ręce przeszło 85 książek, co daje około 1 książki na 2 dni. Dużo? Różnie, bo niektóre miały po 100 stron, inne po 500. Jak w życiu. Nie widziałem za to prawie żadnego serialu, a filmów też pewnie mniej. Zważywszy na to, że przeciętna książka jest 2-3 razy lepsza od przeciętnego filmu, niemało na tym zarobiłem.

§3 Trzy najlepsze książki tego półrocza to:
— Bruce Chatwin, «Ścieżki śpiewu»
— Swietłana Aleksijewicz, «Wojna nie ma w sobie nic z kobiety»
— Robert Krasowski, «Po południu»
— Wiktor Pielewin, «Omon Ra»
Niestety, jest on jedna więcej, bo wybrać nawet dziesięć to zadanie ponad siły. Jak wspomniałem, książki są znacznie lepsze od filmów, trudno tu więc przyznać Oscara. Zmieniają one świat i czytającego, nic nie pozostawiając na swoim miejscu. Każda z nich to rytuał przejścia; co było, już nie będzie, czego nie było, zaczyna być, tak jak nie można było sobie nawet wyobrazić.

Te cztery książki przeczytać powinien każdy; każdą z innego powodu. Pozostałe osiemdziesiąt jeden — właściwie też.

Wszystkie filmy świata

Wszystkie filmy świata przeprowadziły się na konto Facebooka:


https://www.facebook.com/OsronWells

czyli fanpage (tak to się pisze?) z recenzjami według nowego pomysłu. Powody? Banalne, jak w większości przypadków.

Trochę wstyd, ale w końcu to nie ja zmusiłem te wszystkie miliony tzw. użytkowników, by się tam przeprowadziły. Teraz jestem więc popychany tłumem. Face it.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Oryginalny System Rzeczywistej Oceny Naukowej, czyli OSRON

Ocena 7/10 – co to niby znaczy?! Że poszło na niego 70% widzów? Że dostał 7/10 nagród? To jakieś żarty. Mało śmieszą, więc czas je skończyć. Skończone z tym zostanie w tym właśnie wpisie. Nowy system oceniania filmów zmieni wszystko, wszystko ulepszając.

Dosyć semantycznego bałaganu, mówimy «nie» chaotycznym i niepomocnym rankingom! Wszystkie te kropki i słoneczka, którymi próbuje się oddzielić arcydzieła od filmów Cezarego Pazury, niewiele się przydają na co dzień. Na co dzień istotne są bowiem zupełnie inne cechy, według których dokonuje się wyboru. Nie zawsze ten sam film będzie tak samo wartościowy – zależy to od tego, kto i po co chce go obejrzeć. Na tej względności – ale nie relatywizmie bazuje system OSRON, czyli Oryginalny System Rzeczywistej Oceny Naukowej.

Od dziś, każdy film na ziemi będzie oceniany SZEŚCIOCYFROWĄ LICZBĄ, która powie wszystko, co powinno być powiedziane. Składa się ona z trzech skal od 1 do 10, mówiących o trzech całkowicie odrębnych, choć czasem mogących występować razem właściwościach danego dzieła. W rzeczywistości bowiem, nie interesuje nas przecież nie tzw. jakość czy wartość filmu, bo to są abstrakcje nie do uchwycenia, tylko kilka istotnych faktów:
A) czy film warto zobaczyć z jakiegoś konkretnego powodu? To trudne pytanie – dotyczy ogromnej ilości filmów, które, choć wcale nie pozostaną w pamięci ludzkości, wywierają swój wpływ na własną epokę, pomagając miło, czasem pożytecznie spędzić popołudnie, oraz rozwinąć wrażliwość albo wiedzę. Tutaj punkty przyznaje się Tutaj punkty przyznaje się filmom, które warto jest zobaczyć, ale nie ma wiele sensu wracać do nich za 10 lat.
B) czy film da się obejrzeć ze znajomymi? Mówimy o ciekawym, niekoniecznie głupim (choć tutaj to obojętne) spędzeniu czasu, przy założeniu, że mogą to być różni ludzie, niektórzy są zmęczeni, nadambitni itp.
C) czy film potrafi zmienić życie? To jeden z najważniejszych wskaźników mówiących o pracy geniusza. Jeśli film umie wpływać i poruszać ludzi, jeśli zmienia ich decyzje i sposób patrzenia na świat, nie warto pomijać tego tylko dlatego, że posiada jakieś rozmaite wady w mniej zasadniczych kwestiach (np. aktor-debiutant nie dźwiga roli z odpowiednią sprawnością). Zmiana życia – to istota prawdziwie wielkiego kina (ale wcale niekoniecznie dobrych filmów w ogóle)

Nie komplikujemy zanadto – po prostu, zamiast jednej nic nie mówiącej liczby, dajemy ciąg trzech, który mówi wszystko. Ich suma – albo średnia ważona – może być dobrą i ciekawą informacją o ogólnym potencjale danej produkcji, ale jeśli interesuje nas jakaś jedna, specyficzna cecha (np. potrzebujemy filmu do popisania się przed dziewczyną z UW albo do obejrzenia z kolegami z drużyny), zespolona liczba ORSON wybawi nas z kłopotów niczym dobry policjant przybyły do miasta ze wsi! W hołdzie wielkiej postaci kina, Osronowi Wellsowi, nazywaliśmy nasz system skrótowcem, który ewokuje to wielkie nazwisko, nawiązując do jego nazwiska właśnie (czy raczej precyzując dokładniej, imienia).

Przykłady zastosowania Systemu:
• „John Carter” — liczba OSRON 000600, czyli pełne zero za czynniki A i C, oraz 6 punktów na 10 przy kwestii B (oglądanie ze znajomymi). Film zbliża się do głębin nędzy, ale z uwagi na swoją determinację w dążeniu na dno, potrafi dostarczyć rozrywki osobom pijanym, znającym się na kinie oraz lubiącym studiować szczegóły takich marginesowych produkcji (uwaga – konieczna jest kombinacja tych trzech cech; jedna lub dwie to za mało).
• „Underground” — liczba OSRON 090909. Nie przyznaję mu kompletu dziesiątek tylko dlatego, by zostawić to sobie na film, który może kiedyś zostanie nakręcony jeszcze za mojego życia. Na dzień dzisiejszy, jest to najwspanialszy film świata, nie ma wad, łączy za to rzadko spotykane razem zalety: rozrywkę, poezję i piękno wizualne, oraz życiową mądrość.

Już po tych przykładach widać, jak łątwo jest odróżnić od siebie filmy, które są dobre z zupełnie różnych powodów, i bez odpowiedniego wprowadzenia mogą okazać się mało skuteczne w działaniu. System ten, przy wszystkich swoich zaletach, może i powinien zastąpić wszystkie pozostałe: gwiazdki, kropki, patysie oraz wszelkie nie regulowane wymogami rozumu klasyfikacje liczbowe. Niech więc służy Społeczeństwu najlepiej jak potrafi; w trosce o to, by żadne przeszkody nie przeszkodziły temu dziełu, system udostępniany jest na licencji Open Source®, co pozwoli na jego dalszy rozwój i ulepszanie (choć to już właściwie niemożliwe).

Podpisano,
Polski Instytut Co Za Różnica Przecież To Z Budżetu Państwa


PS Choć wpis ma charakter żartobliwy, system jest jak najbardziej serio. Proszę więc jedynie zmienić mu nazwę i upowszechnić na całym świecie.

niedziela, 11 grudnia 2011

„Drive” – cisza i niepokój

Czy film może być bardziej amerykański? Nie. Czy film może być mniej amerykański? Nie. Może być za to najspokojniejszym
z najgwałtowniejszych filmów, jakie można obejrzeć.
Jaki trzeba obejrzeć. Trzeba. Trzeba.

To film-sen. Wszystko dzieje się cicho, emocje nie są komunikowane widzom, a jedynie bohaterowie okazują je sobie nawzajem; oni wszystko wiedzą, my zaś tylko patrzymy, jak ludzie podobni do nas próbują żyć, oraz pozbawiać innych życia. Przecież to tak wygląda, musi tak wyglądać; w rzeczywistości, nikt nie gra ci symfonii Wagnera, gdy się z kimś bijesz – zdaje się mówić duński reżyser. Ktoś ginie, świeci słońce. Innego kina sensacyjnego nie będzie,
nie będzie.

„Drive” – to przecież tytuł tak bardzo made in USA, że trudno było by spodziewać się czegoś innego niż blondynki, siłacza i pościgu Fordem Mustangiem. Wszystko to tam się znajduje, okazuje się to jednak nie mieć żadnego znaczenia. Wszystko jest atrapą, iluzją, w każdym bowiem filmowym Mustangu siedzi człowiek, i gdy wyjdzie na pustą, słoneczną ulicę, cała amerykańska legenda rozpływa się w świetle i kurzu. Zostajemy z nim sami; oszczędna muzyka nieweluje wszelkie wpływy otoczenia.

Zostajemy sami, z cicho mówiącym mężczyzną, z milczącą kobietą, ze starym człowiekiem delikatnie pozbawiającym życia drugiego starego człowieka. Ktoś pozostanie żywy, bo zawsze zostaje; silnik będzie dalej szumiał, będzie trzeba znaleźć pracę, oddać długi. Przeżyją też widzowie, ale zostaną na zawsze zmienieni.

niedziela, 26 czerwca 2011

Przez kraj ludzi, bogów i zwierząt — Ferdynand Ossendowski

Jeden Polak znający siedem azjatyckich języków, dziewiętnaście tłumaczeń, pościgi, zesłańcy, szaleni niemieccy książęta-buddyści, znikający lama i nigdy nie prowadzącyc wojen plemię, które na komunistów mówiło «ułanie». Takiej książki nie da się opisać, ale dało się ją napisać. Musiał to jednak zrobić ktoś wyjątkowy. Zdumiewający! Niemożliwy!

Zdarzył się nam kiedyś taki rodak. Ferdynand Ossendowski to jedna z bardziej niezwykłych postaci, które urodziły się nad Wisłą. Całe życie działał na polu polityki, literatury i nauki. Wiemy jednak tylko to, co sam chciał nam powiedzieć Nigdy nie opowiadał, czym dokładniej zajmował się w Azji czasów bolszewickiej rewolucji; przed śmiercią dokładnie zniszczył archiwum, zacierając wszelkie ślady. Oprócz setki innych zalet, był więc konsekwentny. Jako jeden z niewielu, zasłużył na miano „osobistego wroga Lenina” – czy może istnieć lepsza rekomendacja?

Książkę opowiadającą o jego ucieczce i walce z bolszewikami (funkcjonuje również pod krótkim tytułem „Ludzie, bogowie i zwierzęta”) można przeczytać z powodów politycznych, ale ten jest najmniej istotny. Po prostu – jest ona zdumiewająca, zaskakująca, szokująca, niepodobna do innych, zatykająca dech w piersiach, i ciągle napisana prosto i zrozumiale.

Nadczłowiek i nadrodak Ossendowski opisał to koleje swego losu niczym jeden ciągnący się surrealistyczny sen – wędrówkę, która przypomina bardziej przygody Conana z Cymerii niż autentyczne zmagania z rodzącym się komunizmem. Jak w soczewce, prze moment na pustyniach Azji centralnej skupiły się fizyczne i duchowe siły połowy świata. Żywi buddowie walczyli z żywymi komisarzami czerwonej partii; szamani i uczłowieczone demony spotkały się z dyktaturą proletariatu, a wszystko zdradzało, atakowało, uciekało, ginęło i odradzało się bez przerwy, równocześnie i aż do smutnego końca. Były tu chyba wszystkie religie i wszystkie formacje wojskowe ówczesnej Ziemi, i zgromadzenie szpiegów i zdrajców, jakich nie widziała wcześniej udręczona planeta.

Przykładowy uczestnik walk? Proszę bardzo — oto Roman Nicolaus von Ungern-Sternberg — oficer carski, niemiecki baron z prastarej rodziny rycerzy i piratów morskich, buddyjski fanatyk, zajadły morderca bolszewików, wcielenie Czyngis Chana i wielki wódz Mongołów, bojownik o przywrócenie dawnej dynastii w Chinach, mistyk, moralizator i krwawy morderca (dla tych, których uznał za narzędzie Zła – w tym wypadku, komunistów)... Mało?

Ten prawdziwie dziki wschód był sceną dla postaci o których trudno pomyśleć, że istniały — ale istniały. Tak samo, taka książka była by niemożliwa do pomyślenia, gdyby nie to, że przeczytałem ją, i jeszcze kręci mi się w głowie.

niedziela, 19 czerwca 2011

Taniec życia – Edward T. Hall

Gdy trafia się na t a k ą książkę przypadkiem, już po godzinie czytania ogarnia czytelnika przerażenie, że mógłby na nią nigdy nie trafić. W połowie lektury trudno już sobie wyobrazić, jak można było funkcjonować i wygłaszać jakiekowiek opinie bez zawartej tam wiedzy, a po zakończeniu – wszystko to znika, bo jest się już nową osobą, która nie ma łączności ze swoją dawną, mniej udaną wersją.

Pan Hall opisuje badania nad różnicami w postrzeganiu czasu i ludzkich relacji, jakimi cechują się różne kultury. Jest to zagadnienie tak fascynujące, że jedynym sposobem nienapisania o nim całego eseju jest zamknięcie go w właśnie w takim jednym zdaniu.

W swoich analizach autor używa i powołuje się na zjawisko rytmów, według jakich wszyscy działamy. Te ukryte częstotliwości, według których ludzie mówią, poruszają rękoma oraz chodzą, są tak zdumiewające, że aż trudno w nie uwierzyć. Oświecenie tego rodzaju, jakiego może dostarczyć ta książka, do tej pory było domeną jedynie religii.

Jeżeli ludzie mówią w tempie odpowiadającym oscylacji ich fal mózgowych alfa, albo mrugają oczami wedle fal theta, jeżeli ruch rodziny przy śniadaniu czy dzieci na podwórku okazuje się być idealnie synchronizowany – to oznacza, że nie rozumieliśmy i nie zrozumieliśmy kompletnie nic z tego, co działo się na tej planecie w ciągu ostatnich 6 tysięcy lat.

Współczynnik zmiany życia – 10. Wszystko trzeba przemyśleć na nowo. Nie umiem napisać nic innego.