sobota, 10 lipca 2010

Orkiestra wirtuozów.


Film, który kosztował ułamek budżetu większości z polskich wyrobów kinopodobnych, a którego każda minuta jest warta więcej niż ta większość. Ciężko jest na to patrzeć, ale jak wspaniale oglądać!

Gdy nie ma pieniędzy na inwazję kosmitów ani gigantyczne roboty, do akcji wkraczają ludzie. To oni zawsze byli najskuteczniejsi, i również w „Przyjeżdża orkiestra” pokazują, co tak naprawdę potrzebne jest w dobrym kinie. W tym konkretnym, nie ma prawie nic poza nimi i izraelską pustynią, na której zgubiła się - przyjechawszy na gościnny występ - aleksandryjska orkiestra wojskowa.

Tak mało, a tak wiele! Rozmowy szefa zespołu z restauratorką, która przygarnęła ich aż do przyjazdu ratunkowego transportu, czy członków orkiestry z miejscowymi, to prawdziwy koncert uczuć i emocji. Ośmiesza to wszystkie polskie narzekania na mizerię finansową, układy czy trudności; publiczność może oglądać tu kameralny występ zupełnie nieznanych nam aktorów, którzy za pomocą najprostszych środków całkowicie opanowywują czas i przestrzeń, a wszystko to niemal bez ruszania się z miejsca, na jednym krześle, w jednym pokoju, w jednym 1,5 godzinnym filmie.

A nam pozostaje bezsilnie bić brawo.

Brak komentarzy: