niedziela, 7 lutego 2010

Film o miłości możliwej
(bo chyba udanej, a chyba nie).


O, obcojęzyczne tytuły! O, ich tłumaczenia! Na długiej liście translacyjnych kamieni rzucanych na szaniec w nierównej walce z angielskimi dowcipami mamy kolejnego poległego. „500 days of Summer” w oryginale rozumiane jest jako 500 dni poświęcone nie tyle porze roku, co głównej bohaterce (która właśnie Summer {czyli po naszemu lato} się nazywa). W polsce imion kojarzonych z porami roku nie ma (choć ostatnio pojawiają się importowane Wesny lub Vesny), bezpośrednie tłumaczenie jest więc po prostu zupełnie bezsensowne.

Sam film jednak sensowny jest jak najbardziej. Nie wnikając w strukturę struktury, można opisać go najprostszym równaniem typu ona+on׿ycie. Wynik jest jednak inny, niż gdziekolwiek. Film nie kończy się bowiem tak, jak tysiące innych.

Happy end? Nie ma tak łatwo! Tragedia nieodłączona życiu? Skądże znowu! Opatrzone konwencje znikają jak ostatnie śniegi na wiosennym słońcu, a sam finał zaskakuje jak lipcowy mróz. Warto się temu przyjrzeć, bo nieodparcie przypomina to tzw. prawdziwe życie. Wszystko dzieje się trochę inaczej, niż mogło by się spodziewać, ale nie oznacza to, że dzieje się bardzo źle.

Ani dobrze. I w ogóle, cóż to za pomysł, porównywać filmy z życiem. To jak tłumaczyć tytuły z jednego języka na drugi.

Brak komentarzy: