sobota, 5 grudnia 2009

Bękarty historii.


W 2009 roku, wraz z nowym filmem Quentina Tarantino, II wojna światowa mogła wreszcie się zakończyć.
64 lata trzeba było czekać na prawdziwą zemstę za Holokaust. Ten film, nawet jeśli nie jest arcydziełem, zajmuje umysł jeszcze wiele dni po obejrzeniu. To może jego największa wartość — nie same 1,5 godziny „rozrywki”, ale to, co po nich następuje.
Dlaczego nikt nie nakręcił tego wcześniej?
Czy tak ciężko było dać przedstawicielowi prześladowanego narodu przysłowiową piłę tarczową i wypuścić na zemstę w komiksowym stylu? Jak inaczej miał by się zemścić, żyjąc w komiksowych czasach? Zdumiewające katharsis, jakie zafundował reżyser widzom, jest genialne w swojej prostocie. Komando Żydów masakrujące Niemców okupujących Francję — oto właściwa odpowiedź na potworności nazizmu, bez kompleksów ani „historycznego namysłu”.
Tarantino pozostał sobą — jest to również wada.
„Bękarty wojny” fascynują tematyką i niektórymi scenami (pożar w kinie, z bohaterką przeklinającą nazistów z ekranu!), pozostając całością dość niespójną. Poszczególne epizody trwają w nieskończoność dla samej przyjemności trwania. Jest w tym zapewne ślad wykształcenia reżysera, który kiepskie filmy po prostu lubi; widać to po nieco męczącym, mało zajmującym stylu dużej części „Bękartów”. Musi tak czasami być, gdy na piedestale postawi się filmy klasy B; w końcu, to „B” miało coś oznaczać.
Nie oznacza na pewno nic złego akurat dla tej produkcji. Jej niezwykłość przeważa wszystkie wady i - tak jak góry - warto ją poznać po prostu dlatego, że powstała.
I po to, by spokojnie wejść w XXI wiek, gdzie czekają nas nowe, zupełnie inne wojny.

Brak komentarzy: