sobota, 24 października 2009

Greenaway spotyka Tarantino, czyli kolejny bardzo dobry film o bardzo złym człowieku.


Nicolas Winding Refn „Bronsonem” stawia pomnik; chciało by się wierzyć, że mógłby odegrać również rolę pręgierza. Byłby to publiczne wystawienie na poniewierkę, nie na podziw. Nie pierwszy raz jednak marzenia spokojnych ojców i oraczy przegrywają w rywalizacji z energią i męskim urokiem tych, którzy ich z ułańską fantazją zabijają.

Stara zbrodnia filmowych dzieł sztuki — robić sztukę ze zbrodni. Biografia Bronsona, okrzyczanego najbardziej brutalnym człowiekiem w Anglii, jest tu wyjątkowo pięknym przykładem. Od wielu kadrów trudno oderwać oczy; historia człowieka, który większość życia spędził w więziennej izolatce, jest opowiedziana z wyjątkowym kunsztem. Widać tu malarstwo, widać tu wielki teatr człowieka, który „zawsze chciał być sławny”. Mniej widać - jakże mało medialne - ofiary, którym ten film oglądać pewnie nie jest zbyt wesoło.

Ktoś, kto staje się tematem filmu, bohaterem staje się z definicji. Ta ludzka drapieżność zapisana jest nawet w języku. Powiedzieć inaczej niż bohater nie da się już więc nawet o przysłowiowym Hitlerze.

Krew się leje, giną słabi! Kompozycja jest jednak kunsztowna
a spektakl — wart zapamiętania każdej minuty. Brawo — krzyczą zmęczeni moralnością ludzie, którzy dziś uszli z życiem
i poszli do kina.

Brak komentarzy: