
Nie rozumiesz powyższego tytułu? Logicznie i dokładnie opisuje on jednak ten film.
Polska komedia sf „Piggate” należy do ścisłej czołówki obrazów najbardziej wyzwolonych z okowów umysłu. Ten specyficzny gatunek, mający niewielu wielbicieli w bardzo wielu miejscach świata, przedstawia się tu w specyficznie polskiej wersji.
Zrobić film fascynująco źle, to większa sztuka, niż wydawało by się młodym Antonionim. W tej wyjątkowej konkurencji istnieje, jak krzywe lustro standardowej kinematografii, polska szkoła filmowa – tworów tak zadziwiających każdym detalem, że trudno uwierzyć, by przez cały proces produkcji ktoś choć na moment wytrzeżwiał.
Opisanie fabuły wystarcza za najwnikliwsze recenzje: w wyniku działalności demonicznego transplantologa główny bohater został uwięziony w ciele świni (brawurowo granej przez psy, karły, dużą ilość skórzanych okryć i kto wie, kogo jeszcze). W tej to apetycznej postaci próbuje uciec swym prześladowcą, odzyskać swoje dawne życie, majątek - witamy w latach 90-tych - i - witamy w Polsce - ukochaną. Po drodze, dokonuje czynów bohaterskich i imponujących nie tylko na prosięcą miarę. Czy trzeba jeszcze coś dodawać?
Nie ma słów, którymi można oddać poziom surrealizmu następujących po sobie wydarzeń; nawiązując do starej hitchcockowskiej zasady, wzrasta on aż do zakończenia, po którym przeciętnemu widzowi pozostaje tylko wybór: zacząć krzyczeć, upic się albo szybko przeszczepić sobie mózg obdarzony wyjątkowo czułym rejestrem absurdalnego, polskiego - ale i, paradoksalnie, bardzo angielskiego - humoru.
Chrum, chrum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz