
Nic tak nie ożywia fabuły jak trup.
Wszyscy już to widzieliśmy, a całkiem sporo osób sama nakręciła taki film: przez cały kraj wędruje człowiek taszczący - z uzasadnionego powodu - nieżywego przyjaciela. Nieżywość ta powoduje, jakże by inaczej, wielką ilość wydarzeń które, jakże by inaczej, wiele uczą żywego bohatera, dla którego ta poróż ze zmarłym staje się prawdziwą wędrówką w głąb siebie. Jakże by inaczej.
Nie ma w chińskim „Luo ye gui gen/Getting home/W stronę domu” żadnej nowości – ale też i niewiele błędów. Główny bohater łatwo zaskarbi sobie naszą przyjaźń, a pejzaże, które przemierza, oszałamiają. Świat zapewne mógłby składać się tylko z Chin, i trudno by było zauważyć jakieś braki. Piękno tego kraju i rozmach, z jakim się zmienia, przytłacza. Przez ten prenatalny chaos, z którego zapewne wykluje się najpotężniejszy naród planety, wędruje zmęczony, ubogi i dobry człowiek. Spotka podobnych i niepodobnych sobie, i tylko martwy towarzysz podróży nie martwi się niczym.
Wiele detali wydaje się być niedopracowanych, nie zdołało to jednak uszkodzić całości, zadziwiająco sprawnej i sympatycznej. Tak właśnie Chiny zbliżają się do nowoczesności i w kinie – nie wielkimi skokami czy desperacką rewolucją, lecz drobnymi, pozbawionymi transcendentnych ambicji etapami. Jakże to inna strategia od tej polskiej, gdzie każdy reżyser wadzi się z Bogiem i Wartościami po kilka razy dziennie.
Chyba już każdy kraj stworzył własny film o podróżowaniu ze zwłokami; nawet Polska ma już taki na koncie. Stosując sprawdzoną technikę, teraz i Chińczycy wykonali swoją wersję. Inaczej niż w przypadku samochodów czy ubrań, światowe dziedzictwo w niczym nie zablokowało ich kreatywności. Nawet jeśli nie jest to podróż w pełni udana, to w bardzo dobrym kierunku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz