niedziela, 1 lutego 2009

Amerykańska masakra kliszą mechaniczną.


Bardziej american niż psycho.
Trzeba być szalonym, by zepsuć film o szaleńcu, na dodatek tak pięknym i bogatym. To przykra diagnoza dla pani Mary Harron, która w „American Psycho” z 200 roku co najmniej nie wykorzystała filmowego potencjału swego personelu, w tym Christiana Bale'a w tytułowej roli.

Pan Bateman (czy tylko mnie zmyliło podobieństwo do Bates, nazwiska słynnego prysznicowego mordercy z Hitchcocka?) jest 27-letnim maklerem – tak wspaniałym, jak tylko można być w tym wieku i zawodzie. Co jakiś czas widzimy sceny morderstw, jakich dokonuje. Te dwa zdania wyczerpują właściwie głębię filmu.

Bardzo ciekawe motywy (pojedynek na wizytówki,walka o prestiżowe stoliki w lokalach, uwidziany detektyw czy fałszywy dziennik, bezczelnie zgapiony zresztą z „Lśnienia”) pozostały niewykorzystane, wykorzystano za to piłę mechaniczną, pistolet do gwoździ, siekierę i pistolet, z efektem zadziwiająco usypiającym.

Tak więc wygląda definicja choroby psychicznej w Ameryce: polega ona na posiadaniu wielu sztuk śmiercionośnego sprzętu. Wskazane też jest być przystojnym i zamożnym, jednak nie jest to warunek konieczny. Są to myśli znacznie uboższe od bezdomnego, które morduje bohater (a może nie morduje? a może tylko wyobraża sobie, że to robi? Ach, co za suspens.), a ich poziom stereotypowości zbliża się do wysokości gwiazd zatrudnionych w filmie.

Gdy całkiem niewiele brakuje, by powstał film naprawdę zajmujący, frustrujące jest, ze scenarzysta nie zdjął z planu jednego trupa więcej, i poświęcił jeszcze chociaż z godzinę na przemyślenie całej akcji. To mogło wystarczyć.

Piła się w kieszeni otwiera.

Brak komentarzy: