
„Trochę pocieszenia” – tak mógłby brzmieć, odrobinę nieprzetłumaczalny, tytuł nowego filmu o agencie Bondzie. Być może obawiano się, że takoe wyrafinowane, jak na nasze warunki (czy ktoś pamięta, jak przetłumaczono „Eternal sunhine of the spotless mind”?), słownictwo zniechęci widzów.
Niewiele by jednak stracili – pocieszenia tu mało, za to „trochę” i „ odrobiny” (tak można by rozumieć słowo „quantum” z tytułu) – aż za wiele.
Nie więcej bowiem niż tylko trochę mózgu trzeba posiadać, by ze spokojem obserwować półtorejgodzinny festiwal idiotyzmu, nielogiczności i urągającego zdrowemu rozsądkowi lekceważenia praw przyczynym skutku i starej, newtonowskiej dynamiki. W nowym Bondzie nic nie działa, jak należy – nawet nadsamochód nadagenta funkcjonował tylko przez pierwsze 3 minuty filmu.
Nie jest to być może nic nowego, ale drażni, gdy zauważy się, jak wiele innych absurdów od lat przypisanych tej serii zostało zlikwidowanych w imię tzw. realizmu. Wszystkie filmy o agencie 007 charakteryzowały się zaawansowaną fantastyką – niezwykłe gadżety, samochody mądrzejsze od większości partnerek głównego bohatera czy czarodziejskie garnitury, których nie imał się kurz ni kule. To wszystko, w ramach zbratania się z przyziemnym światem, zniknęło, by zrobić miejsce bardziej standardowej i mniej zdziecinniałej scenografii. Co jednak naprawdę widzimy w „Quantum of solace”?
Bond utracił niezwykłe wyposażenie, nie stał się dzięki temu jednak ani odrobinę mądrzejszy. Dookoła wszystko płonie, ginie i przegrywa. Przegrywa z superagentem, który w pełni zachował swoją żelazną psychikę (jej brak?) i nieomylność. Domy zapalają się same, wrogowie głupieją na samo brzmienie jego imienia, samoloty podwożą uwalanego sadzą bohatera pod operę, a w każdym apartamencie czeka rozebrany przygłup zwany w napisach końcowych jakmiś kobiecym nazwiskiem. Co z tego, że nie ma strzelającego zegarka?
Misja „Realizm” zakończyła się porażką. Mityczny agent-playboy pozbawiony został działającego na wyobraźnię sprzętu - ale akurat to nie było zapewne niczym niezwykłym w świecie wywiadu. Osławiona, bondowska gadżeciarnia była być może najbardziej autentycznym elementem całej koncepcji. To, co najbardziej w 007 irracjonalne, pozostało, a pozbawione tak typowego dla serii odrealnionego otoczenia, działa na nerwy o wiele bardziej niż w przypadku poprzednich, bardziej „bajkowych” filmów.
Pocieszyć się należy jedynie, że jutro nie umiera nigdy - a tym bardziej niezłomny agent 007. Zapewne zobaczymy więc jeszcze niejedną interpretację mitu superagenta, co może dawać pewną nadzieję – a przynajmniej odrobinę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz