czwartek, 23 października 2008

Uśmiech marsz.


Bycie szczęśliwym – to najprostsza rzecz na świecie.
I najtrudniejsza też.


Trudno znaleźć odpowiednie słowa na odpowiednie wychwalenie tego filmu – ale warto poszukać, bo zasługuje na nie jak mało który. Jak bowiem nie być wdzięcznym za tak intensywną dawkę zdrowego, pozbawionego histerii i pełnego rozsądku optymizmu?

Jeśli by próbować go streścić, „Happy-Go-Lucky” Mike'a Leigh jest filmem właśnie o optymizmie – sztuce cieszenia się życiem nie zbudowanej na naiwnym transie bądź ignorowaniu rzeczywistości, lecz właśnie na umiejętnym jej wykorzystywaniu i pogodzeniu się
z faktem, że czasami to ona wykorzystuje nas.


Zadanie równie trudne, jak prosty jest scenariusz – obserwujemy tu krótki wycinek z życia brytyjskiej nauczycielki, żyjącej chwilą
i cieszącej się chwilą. Choć nie spotyka jej ani trochę więcej miłych rzeczy niż resztę posępnej ludzkiej populacji, radzi sobie z tym niedoborem zupełnie inaczej. Pełna wewnętrznej radości i energii, nie poddaje się nigdy i nawet nie myśli o przegranej. Trudne? Zapewne, ale trudno też nie zarazić się jej pełną entuzjazmu postawą, zwłaszcza, że film jest wykonany wzorowo.

Nie ma tu żadnych sentymentalnych mądrości i truizmów z rodziny „carpe diem” – z uwagi na tematykę filmu, jest to osiągnięcie na miarę Złotego Lwa. Na uwagę zasługuje również podejście do starej choroby „pozytywnych” filmów – happy endu.

Okazuje się, że można zrobić film naładowany pogodnymi emocjami
i przekazujący mądrość polegającą na czymś więcej, niż bajaniach siwego dziadka popijającego toskańskie wino i głoszącego, że „trzeba być sobą”.

Proste? Bardzo trudne, co wie każdy, kto próbował. Ogląda się jednak wspaniale.

Brak komentarzy: