sobota, 27 września 2008

Samiec omega.


Co wypada czynić, gdy nic nie trzeba już robić?
Sporo osób obejrzało w 2007 roku film „I am legend”, gdzie Will Smith grał najprzystojniejszego mężczyznę na Ziemi – jedynego ocalałego z globalnej wojny, nowojorczyka próbującego odnaleźć lekarstwo na wojskowego wirusa, który zniszczył ludzkość oraz walczącego z mutantami kryjącymi się w podziemiach. Nie było to dzieło na miarę apokaliptycznego tematu, ale czego można spodziewać się po podróbce?

Prawdziwe „I am legend” nakręcone bowiem zostało pod tytułem „The Omega man” w 1971 roku i - trudno udawać zaskoczenie - i radzi sobie z adaptacją noweli Richarda Mathesona dużo lepiej. Różnicom jakościowym towarzyszą ilościowe: każda tona materiałów wybuchowych użytych w 2007 roku we wcześniejszej wersji zastąpiona jest kunsztem aktorskim i wiarygodnością postaci po obu stronach barykady.

Przeciwnikami Willa Smitha jest banda anonimowych obszarpańców, charkotem i machaniem rękoma próbujących przestraszyć widza. Wielki Charlton Heston zmaga się z postaciami obdarzonymi indywidualnością i rozumem: przerażającymi, ale nie pozbawionymi swoich racji.Gdy się pamięta że to właśnie on, jako badacz wojskowy, przyczynił się do wybicia rodzaju ludzkiego, pewność co do słuszności jednej lub drugiej strony chwieje się. To wielka różnica, dzieląca te dwa, bazujące na tej samej historii, filmy.

Czy pomysłowi i niepowstrzymani w wynajdywaniu nowych broni i trucizn ludzie Zachodu, „pomioty koła”, są naprawdę modelem godnym kontynuacji? To pytanie, które brzmi wyraźnie w 1971 roku, zanika zupełnie w nowej wersji.

Obserwacja różnic w interpretacji tego samego tematu to badanie przynoszące zaskakujące efekty: wersja współczesna wydaje się bowiem o wiele bardziej ugładzona i grzeczna niż ta sprzed prawie czterdziestu lat!

Bohaterowie z 1971 nie są kryształowi – w nowe czasy przenieśli oni wszystkie wady i słabości swego gatunku, co widać wyraźnie w agresywnej i mało refleksyjnej postaci głównego bohatera.

Jego odpowiednik w 2007 jest metroseksualny, miły, uczesany, ma ładnego psa i takież ideały. Nie ma mowy o żadnej z tych rzeczy w dawniejszej interpretacji, co czyni ją niezwykle zajmującą i pobudzającą do dyskusji.

Co zadziwi nie tylko filmoznawców, współczesna wersja jest o wiele łagodniejsza, jeśli chodzi o sceny erotyczne.

Czy można być- i czy warto - być prawdziwym białym mężczyzną, gdy jest się ostatnim człowiekiem na planecie? Nie tylko to pytanie stawia stara interpretacja „I am legend”. Nowa nie stawia żadnego.

Wszystko (co dobre) już było?

Brak komentarzy: