środa, 16 lipca 2008

Podbój świata to kwestia charakteru.


Napoleon żył w XIII wieku w Azji.
Czego nie ma w kinie, to nie istnieje. Pojawienie się filmu sławiącego jakąś osobę stało się definitywną formą umieszczenia bohatera w gronie nieśmiertelnych – najgodniejszych z godnych, buddy i najwyższego ucieleśnienia kultury mniej lub bardziej pop. Dlaczego istnieje Jan Vermeer? Bo w filmie o nim zagrała piękna i młoda Scarlett Johansson; gdyby tego nie zrobiła, pozostał by on jednym z wielu dość znanych malarzy. W obecnej sytuacji jest już jednak gwiazdą sztuki, a jego dorobek poznać mogą nawet Ci, których artystyczne wykształcenie ograniczone jest do nadruków na koszulkach.

Przemysł filmowy ma władzę wynoszenia na piedestał. Jest to dokładnie ta funkcja, którą kiedyś – swymi hieratycznymi obrazami, posągami i poematami – spełniali artyści-rzemieślnicy. Obecnie nie maluje się już ołtarzy ze zmarłymi piosenkarzami czy kobietami z dużym biustem – kręci się o nich filmy. Choć zmieniło się wszystko, nie zmieniło się właściwie nic. Łyżka z tytanu nie unowocześni posiłku.

Film „Mongol” sławi młodość i dorobek Czyngis-chana, jednego z największych wodzów Azji. Urodzony pod imieniem Temudżyn, doświadczył wiele niedoli, zanim z niezorganizowanych hord dzikich jeźdźców uczynił wojsko, które stało się postrachem całego cywilizowanego świata. Imponujące jest, jak sprawnie pozaeuropejskie rejony świata zaczynają czerpać z własnej tradycji i historii, która swym rozmachem zawstydzić może każdy europejski, oświecony naród. Gdy śródziemnomorskie i bałtyckie plemiona trawiły stulecia na gwałceniu kóz i czczeniu brzozy i dębu, na Dalekim Wschodzie kwitły cywilizacje, które do dziś mogą imponować intelektualnym i technicznym zaawansowaniem. Inicjatywie sfilmowania tego dorobku można tylko przyklasnąć.
Kiedy doczekamy się podobnego filmu o polskich wojownikach?

Trudno jest ocenić ten film; jego hagiograficzne przesłanie utrudnia pokazanie mniej atrakcyjnej, bardzo krwawej twarzy Czyngis-chana. W filmie, jawi się on jako wzorowy ojciec na feministyczną niemal miarę (akceptuje dziecko od innego ojca!), asceta i mędrzec. Wspaniała jest muzyka, ograniczona głównie do mongolskich zaśpiewów albo w ogóle nie występująca; godne do najwyższej pochwały. W całym zresztą filmie widoczny jest, bardzo kojarzący się z azjatyckim duchem, szacunek do ciszy. To jego wyjątkowa i bardzo ciekawa cecha.
Obmyślony jako pomnik i przepełniony medytacyjnym duchem, film nie rywalizuje tempem z amerykańskimi thrillerami. Nie jest to jednak również film prawdziwie intelektualny; jego niedostosowanie do pospolitych gatunków filmowych utrudnia wiarygodną ocenę.

Być może zaś, jest to po prostu film kiepski. Nie da się jednak tego stwierdzić przez ani minutę ponad dwugodzinnego filmu z bardzo prostego powodu. Piękno prezentowanych krajobrazów zatyka dech w piersiach. Plenery to jeden z największych atutów tej historycznej produkcji. Bezkresne stepy, ośnieżone góry, tabuny dzikich koni i dzikich ludzi, którzy wywalczyli sobie wielkie imperium, w którym nikt nie umiał przeczytać ani napisać jednego nawet słowa.

Oglądanie tego prawdziwie odmiennego świata to niezwykła ulga dla umysłu przeładowanego tysiącem europejskich narracji, narosłych przez wieki i od wieków się degenerujących. Odświeżająca jest świadomość, że można istnieć inaczej. Film ten, choć obiektywnie na pewno trudno go ocenić wysoko, robi ogromne wrażenie. Sprzeczność? W świecie Dalekiego Wschodu to nic nowego.

Na koń!

Brak komentarzy: