sobota, 12 lipca 2008

Francuski masaż kulturą niemasową.


Zostało jeszcze na świecie trochę filmów, które są wielkie nie dlatego, że robią widzom wielką dziurę w sercu lub umyśle (nienagradzane są te, które robią dziury w portfelach).

„Człowiek z pociągu” Patrice'a Leconte to jeden z takich filmów – trudno tu mówić o rewolucji bądź ozdrowieńczym wstrząsie psychicznym. O wielkiej wartości i przyjemności wyniesionej z poświęconych mu 90 minut można jednak jak najbardziej. Fabuła powstała bez udziału narkotyków: do małego miasteczka przyjeżdża nieznajomy, spełniający wszelkie wymagania definicji filmowego nieznajomego. Przypadek (a jakże) łączy jego los z napotkanym nauczycielem poezji, człowiekiem spokojnym i zrezygnowanym. Poczciwy starszy pan ugości tajemniczego mężczyznę, a parodniowy pobyt zmieni ich życie. Obaj mężczyźni w każdym szczególe stoją na przeciwnych końcach skali i w równym stopniu zazdroszczą sobie tego, co stało się w życiu udziałem tylko jednego z nich. Czy życie można jednak nadrobić?
Nie jest to na pewno najlepsza produkcja świata – ale to można powiedzieć o każdym filmie świata (poza tym jednym). Jak przystało na kraj delikatnych bułek i impresjonizmu, uczuciowości i sentymentalizmu tu nie brak. Jest go dokładnie odrobinę za dużo – ale w końcu przyjaźń czy sztuka mądrego i szczęśliwego życia nie musi polegać na odstrzeliwaniu sobie palców i gwałceniu cudzych żon karabinem maszynowym. Ten pogodny i nostalgiczny, co czyni go nieco jesiennym,film jest o tych dwóch pierwszych rzeczach, i w żadnym razie o pozostałych.

Brak komentarzy: