
W nieco bardziej wyedukowanym społeczeństwie byłoby to odkrycie stulecia: monumentalne budowle epoki klasycystycznej nie różnią się w swej istocie prawie niczym od japońskich samochodów osobowych XXI wieku. Brzmi to co najmniej tak sensacyjnie jak małżeństwo Dody z Paulo Coelho. No, przynajmniej w połowie tak sensacyjnie. Niemniej jednak, to ekscentryczne twierdzenie da się bronić. Klasycyzm był w architekturze epoką niezwykle zapatrzoną w przeszłość, co potrafi wzbudzić niemałe rozdrażnienie. Idealizowanie form rzymskich, które z kolei odwoływały się do tradycji greckiej – niedalekie to jest od dojadania wyplutego przez kogoś kebaba. Czy robi to jakąś szczególną różnicę, z czy był on z mięsem, czy też z oliwkami? Podróbka swetra z Wólczanki nie jest w niczym szlachetniejsza od fałszywego Pierre Cardina – tej nauki nie zrozumieli ani zapatrzeni w Forum Romanum architekci XVIII wieku, ani projektanci samochodów z dalekiej Japonii, dwieście lat i kilka wojen i pięćdziesiąt rewolucji seksualnych później. Tak jak Jan Christian Kamsetzer z kolegami zapatrzeni byli na Antyk, tak japońscy designerzy nie potrafią od dekad uwolnić się od brzemienia Europy i jej motoryzacyjnej tradycji. Toyota, Mitusbishi oraz pozostali producenci z tego regionu niezależnie od buńczuczności tekstów marketingowych właściwie zawsze pozostają w kręgu inspiracji starymi, europejskimi markami i stylem z Kontynentu. Tak jak klasycystyczne budowle składać można z rzymsko-greckich klocków niemal w nieskończoność, tak w znacznej liczbie japońskich aut znaleźć można przynajmniej kilka produktów Starej Europy, które złożyły się na jego kształt. Szlachetność lub wiek branży nie powinien tu chyba nikogo usprawiedliwiać; zbudowanie odtwórczego budynku nie jest niczym mniej grzesznym od handlowania niepozornymi, pozbawionymi duszy samochodami. Gdy japońscy designerzy pójdą do piekła artystów, czołowi budowniczy klasycyzmu będą już tam na nich czekali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz