
Czy mądrze jest pokazać, że dziecko - nawet spłodzone w bardzo młodym wieku - to nic strasznego? A jeśli przy okazji wychodzi również na to, że wspomniane dziecko to również nic – wielkiego? W filmie „Juno” szesnastoletnia ekscentryczka z amerykańskiej prowincji zachodzi w ciążę ze swym rówieśnikiem – piękny materiał na dramatyczny film społeczny. Odrzucenie przez rodziców, drwiny kolegów, wściekłość chłopaka, tania i krwawa aborcja, dożywotnie kalectwo – widzieliśmy to już parę razy. Teraz jednak będzie inaczej. Dziecinny chłopiec odnajdzie w sobie ciepłe uczucia, rodzice okazali się najmądrzejsi na świecie, wybrana do adopcji matka staje na wysokości zadania (niedojrzały ojciec już nie – silna płeć jest w tym filmie wyjątkowo słaba). Wszystko odbywa się w atmosferze wielkiej tolerancji i ciepła; maluszek od momentu poczęcia otoczony jest troską całej masy ludzi, z rozbawioną tym wszystkim, matką-licealistką na czele. Aż dziw, że niepełnoletnie matki są gdziekolwiek problemem. Dziecko pstryk, adopcja pstryk, idziemy na koncert rockowy. Cudownie! Gdy się myśli o tej historii z perspektywy dziecka, wygląda to jednak, mimo wszystko, dość upiornie. Historia przedwczesnej matki z „Juno” łączy w sobie poruszający humanizm z dziwną formą zdemoralizowania; trudno jest jednoznacznie ocenić jej bohaterkę. Beztrosko płodzi potomka i równie beztrosko oddaje go przybranej matce w szpitalu – właściwie, koszty całego zamieszania to tylko 9 miesięcy chodzenia w brzydkich ubraniach. Film kończy się romantycznym duetem gitarowym w wykonaniu nastoletniej mamy i taty – są szczęśliwi, a niemowlę już dawno, dawno ich nie dotyczy. Pojawiło się, i zniknęło. Kto to w ogóle wymyślił, że wpadka jest jakimś życiowym dramatem? Dziecko jest tutaj raczej dziwnym, cudownym przypadkiem, kłopotem do rozwiązania. Oczywiście, trzeba się go pozbyć, ale żeby od razu zabijać? W tym właśnie pytaniu i w tej niezgodzie tkwi ujmujący optymizm i ciepło, ale i okrutny realizm tego filmu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz