niedziela, 6 kwietnia 2008

Kasandra się nie myliła


Gdy robi się filmy częściej niż przeciętny człowiek kupuje sobie buty, nietrudno jest popełniać niekiedy dzieła nie najwyższej jakości. Od wielu lat takim ryzykownym tempem wykazuje się Woody Allen; jeszcze bardziej imponujące jest to, że sporo z tych filmów jest jednak naprawdę wspaniałych. „Sen Kasandry” raczej do nich nie należy, lecz jego zalety i ciekawe cechy w zupełności wynagradzają poświęcony mu czas. Przegląd tych cech zacznijmy od prostej obserwacji - reżyser zrezygnował z czynnego udziału kobiet, które nie są Scarlett Johansson. W tegorocznym filmie jak rzadko kiedy biorą udział właściwie wyłącznie mężczyźni - to oni przeżywają dramaty, tworzą i rozwiązują problemy budujące fabułę, są przyczyną i skutkiem. Oczywiście, nie jest to w kinematografii niczym niezwykłym, zabawnie jednak kontrastuje z rolą, jaką odgrywała całuśna muza coraz mniej całuśnego reżysera w poprzednich filmach (Match Point, Scoop). Nie ma Scarlett, nie ma filmów o miłości, nie ma kobiet, jest za to dwóch facetów i problem. Nie jest to na pewno wadą tego filmu; można było za to nieco więcej uwagi poświęcić doborowi aktorów. Czy naprawdę to musiał być Mc Gregor i Farrell? Dosyć sztampowa, gazetowa uroda obydwu sprawia, że tworzą duet jak gdyby wyciągnięty z komedii kryminalnej znacznie gorszej niż ten film. O skojarzeniach z "Brokeback Mountain" już nie wspominając.Para głównych bohaterów wygląda i ubrana jest bezosobowo jak postacie z gry SecondLife. Zwłaszcza pan Ewan nie błyszczy tu specjalnie; idealny wnuk, idealny syn, idealny młody i zdolny menedżer; wszystko, tylko nie poplątany charakter uwikłany w niestandardowe i nierozwiązywalne problemy, który stara się zagrać. Znacznie lepiej sprawuje się - o dziwo - chuliganowaty Farrell, którego reżyser mógł by jednak próbować zmusić do zmiany stylu; kolczyk i fryzura sprawia wrażenie takich samych, jak we wszystkich jego pozostałych filmach. Gwiazdy, które są „sobą”, zamiast grać, to stary problem Hollywood, ale Allena? Dość o aktorach - sam film bowiem zasługuje na znacznie więcej, niż drwiny z colinowego kolczyka. Jest on dość suchy, nie obfituje w wielkie demaskacje i zaskakujące zdarzenia. Cała fabuła jest niezmiernie prosta i dzieje się w niewielkim przedziale czasu. Wydaje się, że oglądamy po prostu oddaną nowoczesnymi środkami grecką tragedię. Być może nieprzypadkowo w jednej ze scen odbywa się krótka rozmowa na temat antycznego teatru. Na ekranie dzieją się rzeczy wielkie, dramatyczne i tragiczne w tradycyjnym znaczeniu tego słowa - bohaterowie nie potrafią wywikłać się z opresji w jakich się znaleźli a każda decyzja, jaką podejmą, jest niewłaściwa. Niby nic wielkiego? Wielkość nie jest bowiem synonimem nietypowości, oryginalności czy śmiałości. Żadnej z tych rzeczy nie ma w „Śnie Kasandry”. Wątpliwości i troski bohaterów oglądamy bez żadnego filtra, przysłony patosu czy reżyserskich zabiegów zabezpieczających. Wszystko w tym filmie jest kompletnie zwyczajne i to właśnie w nim jest niezwykłe; daje on bardzo silną sugestię uczestniczenia w przedstawianych zdarzeniach. Zapewne tak właśnie przeżywali pierwsze spektakle-misteria dawni Grecy. Żadnych nastrojów, żadnych sztuczek, dymów ani ostrych scen motocyklowych - po prostu patrzysz coraz bardziej zdziwiony i przestraszony na to, co chyba zupełnie przypadkiem nie przytrafiło Ci się Tobie. Na przykład, dwa tygodnie temu. Albo kiedykolwiek indziej.

Brak komentarzy: