
Gdy robi się filmy częściej niż przeciętny człowiek kupuje sobie buty, nietrudno jest popełniać niekiedy dzieła nie najwyższej jakości. Od wielu lat takim ryzykownym tempem wykazuje się Woody Allen; jeszcze bardziej imponujące jest to, że sporo z tych filmów jest jednak naprawdę wspaniałych. „Sen Kasandry” raczej do nich nie należy, lecz jego zalety i ciekawe cechy w zupełności wynagradzają poświęcony mu czas. Przegląd tych cech zacznijmy od prostej obserwacji - reżyser zrezygnował z czynnego udziału kobiet, które nie są Scarlett Johansson. W tegorocznym filmie jak rzadko kiedy biorą udział właściwie wyłącznie mężczyźni - to oni przeżywają dramaty, tworzą i rozwiązują problemy budujące fabułę, są przyczyną i skutkiem. Oczywiście, nie jest to w kinematografii niczym niezwykłym, zabawnie jednak kontrastuje z rolą, jaką odgrywała całuśna muza coraz mniej całuśnego reżysera w poprzednich filmach (Match Point, Scoop). Nie ma Scarlett, nie ma filmów o miłości, nie ma kobiet, jest za to dwóch facetów i problem. Nie jest to na pewno wadą tego filmu; można było za to nieco więcej uwagi poświęcić doborowi aktorów. Czy naprawdę to musiał być Mc Gregor i Farrell? Dosyć sztampowa, gazetowa uroda obydwu sprawia, że tworzą duet jak gdyby wyciągnięty z komedii kryminalnej znacznie gorszej niż ten film. O skojarzeniach z "Brokeback Mountain" już nie wspominając.Para głównych bohaterów wygląda i ubrana jest bezosobowo jak postacie z gry SecondLife. Zwłaszcza pan Ewan nie błyszczy tu specjalnie; idealny wnuk, idealny syn, idealny młody i zdolny menedżer; wszystko, tylko nie poplątany charakter uwikłany w niestandardowe i nierozwiązywalne problemy, który stara się zagrać. Znacznie lepiej sprawuje się - o dziwo - chuliganowaty Farrell, którego reżyser mógł by jednak próbować zmusić do zmiany stylu; kolczyk i fryzura sprawia wrażenie takich samych, jak we wszystkich jego pozostałych filmach. Gwiazdy, które są „sobą”, zamiast grać, to stary problem Hollywood, ale Allena? Dość o aktorach - sam film bowiem zasługuje na znacznie więcej, niż drwiny z colinowego kolczyka. Jest on dość suchy, nie obfituje w wielkie demaskacje i zaskakujące zdarzenia. Cała fabuła jest niezmiernie prosta i dzieje się w niewielkim przedziale czasu. Wydaje się, że oglądamy po prostu oddaną nowoczesnymi środkami grecką tragedię. Być może nieprzypadkowo w jednej ze scen odbywa się krótka rozmowa na temat antycznego teatru. Na ekranie dzieją się rzeczy wielkie, dramatyczne i tragiczne w tradycyjnym znaczeniu tego słowa - bohaterowie nie potrafią wywikłać się z opresji w jakich się znaleźli a każda decyzja, jaką podejmą, jest niewłaściwa. Niby nic wielkiego? Wielkość nie jest bowiem synonimem nietypowości, oryginalności czy śmiałości. Żadnej z tych rzeczy nie ma w „Śnie Kasandry”. Wątpliwości i troski bohaterów oglądamy bez żadnego filtra, przysłony patosu czy reżyserskich zabiegów zabezpieczających. Wszystko w tym filmie jest kompletnie zwyczajne i to właśnie w nim jest niezwykłe; daje on bardzo silną sugestię uczestniczenia w przedstawianych zdarzeniach. Zapewne tak właśnie przeżywali pierwsze spektakle-misteria dawni Grecy. Żadnych nastrojów, żadnych sztuczek, dymów ani ostrych scen motocyklowych - po prostu patrzysz coraz bardziej zdziwiony i przestraszony na to, co chyba zupełnie przypadkiem nie przytrafiło Ci się Tobie. Na przykład, dwa tygodnie temu. Albo kiedykolwiek indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz