niedziela, 6 kwietnia 2008

Farsa Charliego Wilsona


Cóż to za film! Jeden Amerykanin w pojedynkę (to Hollywood, więc wspiera go bystry, twardy i brzydki kolega oraz ładna koleżanka) decyduje o dofinansowaniu afgańskich mudżahedinów walczących z Imperium Zła. Miliony dolarów fruwają przez kontynenty jak stingery, prawość, nonszalancja i świętość bohaterów jest tak sugestywna, że trzeba przygasić monitor. Wzorem Supermana oraz Spidermana, główny bohater zdaje się samodzielnie decydować o losach świata. Zważywszy na to, że chodziło o rywalizację dwóch mocarstw z czasów Zimnej Wojny, mogły być to losy bardzo niewesołe. Nie psuło to jednak humoru naszemu kongresmenowi.
Ten film to nieudany i niezamierzony horror; sama myśl o tym, że jakiś pojedynczy polityk mógł w ten sposób bawić się w wojnę, ryzykując przecież konflikt atomowy, mrozi krew w żyłach. Jak to możliwe, aby decyzje tej rangi mogły być podejmowane w ten sposób? Widzimy Toma Hanksa próbującego udawać sprytnego i energicznego polityka, otoczonego wianuszkiem kobiet i świetnych pomysłów, non stop popijającego whisky. Czy to miało wzbudzić do niego sympatię? Jeśli działał na lekkim rauszu, to jest to raczej tym bardziej przerażające. Widzimy Toma Hanksa wpadającego na rewelacyjny pomysł pójścia na wojnę z ZSRR; "załatwia" on nieprzebrane góry pieniędzy właściwie nie wiadomo jak, jego wpływy i praca są w filmie całkowicie ukryte. Pije, lecz nigdy nie jest pijany; otoczony kobietami, ogranicza się do głaskania ich po głowie. Prezentuje się jako niezwykle wpływowy polityk, w żaden sposób jednak nie widać, w czym to się przejawia. Film ma pretensje by opowiadać o kulisach wojny Związku Radzieckiego z Afganistanem - jednak wszystko, co robi, to dokładne i powolne filmowanie zasłony je skrywającej. Niby widzimy więcej, ale nie widzimy więcej. Dosyć to wszystko obłudne - już pierwszy kadr filmowany jest na tle amerykańskiej flagi; po scenie patetycznej następują liczne sceny błahe i niezajmujące. Starcza ich dokładnie na 1,5 godziny i film się kończy. O co w tym właściwie chodziło? Wygląda na to, że mamy do czynienia z dość chybioną i niezwykle naiwną próbą edukacji Amerykanów; jego wiarygodność i dynamika przypominają PRL-owskie kroniki filmowe. Być może, w USA wiele osób wierzy w każde słowo Toma Hanksa i przyjmie ten film jako prawdę objawioną. W każdym innym wypadku film ten jest niezrozumiały; nie jest nawet odrobinę sensacyjny, nie opowiada o miłości (to nie wada!), jego wartość historyczna równa się zeru, postacie są przedstawione a wydarzenia są opowiedziane w sposób wyjątkowo uproszczony. Trudno jest potraktować ten film na serio; pozostaje więc czekać, aż rząd USA wypuści film instruktażowo-propagandowy dla odbiorców na nieco wyższym poziomie. Na pewno się taki pojawi.

Brak komentarzy: