sobota, 2 lutego 2008

Święto polskiego kina


Każdy Polak z kamerą - w sumie z 7 osób, patrząc na naszą kinową produkcję - może odetchnąć z ulgą. Również i do naszej zgnębionej kapitalizmem kinematografii uśmiechnęło się słoneczko; wzgardzeni przez Cannes, opluci w Hollywood, dziś my, maluczcy, mamy swoje małe święto. Mianowicie, ktoś z zagranicy zrobił film niemal że tak zły, jak nasze. Cud? nie tak do końca, film jest bowiem rosyjski. Nieco to psuje przyjemność, ale nie bądźmy małostkowi - jest to i tak wydarzenie niezmiernej wagi. Dowodzi bowiem, że to nie fatum wisi nam nad głową, impregnując nas na geniusz; to nie dyjabeł w montażu miesza, nie chochliki należy winić za dobór aktorów. Skoro inni też potrafią zrobić film tak słaby jak my , pośledniość nie może być naszą cechą narodową. Daje to jakąś nadzieję. Owym szczęśliwym dla nas, a nieszczęśliwym dla całej reszty świata filmem jest rosyjska "Tochka" z 2006 - życiowa historia z życia moskiewskich prostytutek, których niewesołe życiowe perypetie nie pozbawiają radości życia i każą nam, zachwyconym tym wiernym i szczerym obrazem prawdziwego życia zastanowić się nad życiem własnym , jego sensem i naturą. Natężenie patosu i dosyć rozpaczliwych chwytów stylistycznych każe postawić to dzieło w rzędzie z wielkimi (tragediami) polskiego kina, a więc wszystkimi filmami Zakościelnego czy Magdy M. Obserwowanie, jak wiernie nasz niedaleki sąsiad skopiował większość naszych filmowych błędów, przynosi udręczonemu polskiemu kinomanowi prawdziwą ulgę. Występowanie filmowej nieudolności w innych częściach świata oznacza bowiem, że żadna kosmiczna zasada nie zmusza nas do robienia złych filmów, ręce i umysł filmowca nie są spętane ani też genetycznie okaleczone w jakikolwiek sposób. Po prostu, jesteśmy - tylko - kiepscy.

Brak komentarzy: